poniedziałek, 9 czerwca 2014

Mniej pomieszania z poplątaniem i poplątania z pomieszaniem. 
Psychicznie jest o wiele lepiej, atmosfera zdecydowanie uległa wyśnionej poprawie. Niezmordowane w uprzykrzaniu życia wielomiesięczne wysiłki chylą się ku upadkowi, a ja patrzę na ich koniec z niegasnącym triumfem w oczach. Już bliżej, niż dalej do wyzbycia się wszelkich obowiązków, które od tak dawna nie pozwalały swobodnie się wyspać, objawiając się serią stresów i zgrzytania zębami gdzieś tam po kątach, kiedy się tłukło głową w ścianę z chrapliwym już nie mam do tego nerwów.  
Zazwyczaj kiedy coś zbliża się do finiszu, człowiek mimo woli się zastanawia; wspomina miniony czas, sumuje wszystkie miłe wspomnienia i chwile, które by się wolało rozszarpać; ostatecznie wydaje pewien werdykt. Mój werdykt? Wiadomo, trochę nie tak to miało wyglądać. Inaczej się miały wyobrażenia, a do czego innego sprowadziła się rzeczywistość. W pewnym sensie wiele czasu bezpowrotnie gdzieś mi uciekło, w pewnym sensie już pozamiatane i trzeba wykrztusić do widzenia. Realizację wielu rzeczy odkładałam na później, aż tu nagle się okazuje, że pewne postanowienia ulegają zapętleniu. To tak jak z bieganiem od poniedziałku: gdzieś się to tli w najbliższej przyszłości, ma się przygotowane buty do biegania, odtwarzacz napakowany nową muzyką i pseudodeterminację, a w pewnym momencie się okazuje, że szósty z kolei poniedziałek mija, a wszystko jak leżało, tak leży. Przykre i dołujące, ale tak znajome i prawdziwe.
A jutro całodzienny Kraków. Pociąg, rozmowa z przypadkowo spotkaną osobą, może dwiema, jakaś kawa, spacerek, trochę wytchnienia i spojrzenie na rzeczy z innej perspektywy.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.