sobota, 24 maja 2014

    Tyle było zagubionych, stłamszonych wyrazów, co przez usta przejść nie były w stanie, które błądziły gdzieś w wielkim korowodzie schematycznych, dobrze znanych zdań, układanych niedbale i z przymusu, bo tak wypadało. Wynikało to z braku należytej chwili, rodziło się z nieustannego poczucia braku odpowiedniego odbiorcy. Ilekroć ktoś patrzył wyczekująco, licząc na kilka słów więcej, może wyjaśnienie, jakiś głos wewnątrz szturchał, syczał: nie! A potem ta zgryzota, co obok chodziła nieustępliwie, ta samotność, co się wlekła za mną po ziemi, jakby niewidzialnymi łapskami uczepiając się nóg. Ciężej stawiało się kroki; markotniało się od czasu do czasu, albo odwrotnie - od czasu do czasu się uśmiechało. Co przeważało - z perspektywy czasu trudno ocenić, które uczucia śmiały się drugim w twarz. Półtora roku minąć musiało, by odetchnąć, by przejrzeć na oczy, zdrowo pomyśleć bez zgrzytania zębami i zaciskania powiek, by powstrzymać rozpacz, która w oczach widziała ucieczkę na zewnątrz. Ale żeby zobaczyć pełnię żałości i miernoty przeszłego siebie, trzeba odejść bardzo, bardzo daleko. Najlepiej śmieje się z własnych błędów, obserwując je przez teleskop. Na jednej z gwiazd.
    Ale wciąż się tęskni. I wciąż serce będzie skomlało za drugim, przy którym było mu tak dobrze.